Rzeczy, które ostatnio podniosły mi poziom adrenaliny

Rzeczy, które ostatnio podniosły mi poziom adrenaliny:

1. Skacząc po programach zawiesiłam oko na tym, co to „boso przez świat” (tym razem miał buty na nogach). Relacjonuje wizytę u pewnego obywatela w Teksasie. Cytuję z pamięci: „z dumą pokazuje mi swoją kolekcję broni palnej, którą ma w swoim domu do dyspozycji. Z zazdrością patrzyłem na tę kolekcję, bo co ja gnębiony przez unijne ograniczenia mogę sobie kupić? Może łuk?” W rękach takiego głupka i łuk może być niebezpieczny.

2. Zabrałam się do lektury książki napisanej przez profesora Uniwersytetu Śląskiego – rzecz ciekawa: o spadłem z nieba na ludzi nieśmiertelności. Komiczna, z nutką refleksyjnej zadumy. Gdyby nie – no co? – wulgaryzmy, na każdej stronie po dziesięć. Przeczytałam do końca i wzięło mnie na rozmyślania. Czy jest jeszcze poza panią Olgą Bednarczuk i panem Wiesławem Myśliwskim ktoś, kto pisze bez wulgaryzmów. Tak, jeszcze pan Artur Domosławski. Dzwonię do mojej córki Alicji, by zapytać, jak to jest w literaturze kanadyjskiej i – o zgrozo – ta literacka maniera jest już ogólnoświatowa. Moja córka uzmysłowiła mi, że po prostu pewne wyrazy, które były wulgarne (i są dla mnie nimi nada) stały się wyrazami potocznymi i radzi mi, by tak zaczęła je traktować.

Nie wiem, czy kiedykolwiek zaakceptuję – cytuję z książki profesora – takie określenia: „naje…am się przy tej kolacji”. Bo mogło to brzmieć „napracowałam się”, bądź „namachałam się przy tej kolacji”. Pewnie umrę jako purysta językowy wołający na puszczy. Profesorze – nie się pan wstydzi!